5 lutego 2013

Granica.

Myślał o niej tak, jakby miała oczy ciemne i matowe. Teraz w słońcu zobaczył, że są jasne. Miały kolor na przemian przezroczystobrązowy albo zielony i były pełne światła dziennego.

Na pewno zielony. Zielono-nadziejowo-zieleńszy, zielononadziejowozieleńszy.
Zielone, jak butelkowy zielony. Chociaż marzyła o królewskim, okraszonym połyskiem kobaltu granacie, zadowalała się zielenią wewnętrzną. 
Telefon nie dzwonił.
Nieustannie miała w głowie jego uśmiech - pełen tajemnicy, zapierający oddech i zamrażający myśli. Uśmiech, który przyprawiał ją o dreszcze i wzrok, który piorunował rumieńcem zaciskającym gardło. Z miliona myśli biegających po głowie zdobywała się tylko na ukradkowe spojrzenia i zdawkowe wypowiedzi o niczym.
Ale była pewna, ze nie pozostaje obojętna.
Widziała to wtedy, widziała kolejnym razem. Tak cholernie nie powinna, ale tak bardzo nie potrafiła sobie odmówić.

Zatopi to w butelce wina. Niebieskiej! Utopi w wannie. Przezroczyście widzialnej!
Albo nie. Albo przeciwnie.
Pani sama sobie, pani sama sobie, samasobiepani.

On ma zadrapaną rękę! Ona nie powinna.
Ale nie przeprasza.