Jestem Emilią. Mam dwadzieścia dwie jesieni.
Jestem Emilią, której wiosenna noc spłatała figla, wydarła
serce i zostawiła kilka diamentowych, ciężkich łez.
Nie wiem co myśleć. Błąkam się między mrokiem a
świtem, zapominam i rozpamiętuję.
Ze wszystkich ścian patrzy na mnie teraźniejsza przeszłość.
Z każdym przedmiotem utożsamiam tę wielką kreskę.
Od wtedy do dziś.
Kartka z serca pięknych wspomnień, okraszona szczyptą bólu,
została zapisana do końca. Nie wiem co teraz. Nie szukam półśrodków, ale potrzebuję
cholernego dystansu.
Zastanawiam się, czy wymagając od życia klocków Lego, nie za
bardzo dyskwalifikuję inne klocki.
Altruizm zderza się z egoizmem prozy i poraża piorunem. Boję się piorunów, ale
pięknie władają niebem.
Czy w życiu jest miejsce na szczęście jednostki,
współistniejące ze szczęściem drugiej jednostki?
Czy uwarunkowanie szczęścia za każdym razem musi borykać się
z resztą świata i trudnymi, może za trudnymi wyborami?
Czy ludzie muszą wchodzić z butami w życie innych ludzi?
Czy zabijanie troską może zniszczyć marzenia?
Co zabija miłość?
Kiedy milczenie jest diamentem?
Miotam palcami po klawiaturze.
Wiem już, jak bolą słowa. Wiem, jak boli słowo za dużo.
Nie chowam urazy, bo za dużo to wszystko znaczy. Nie
obiecuję gruszek, bo ciężko je podzielić. Nie obiecuję, bo tego się nauczyłam.
Mogę jedynie dać słowo. To najcenniejsze, co mam.
Słowo, że zawsze w sercu będzie ciepłe miejsce.
Tak na wszelki, gdyby zmarzły Ci dłonie.